Od piątku do niedzieli w Sokolnikach uszy puchną przy rynku i ul. Jagiellońskiej. Restauracje, bary piwne i kawiarnia walczą o gości głośną muzyką. Wójt wprawdzie walczy o ciszę nocną w weekendy, chociażby od godz. 23, ale nie znajduje posłuchu. – Rzadko bywam w Sokolnikach, ale po jednym z lipcowych weekendów u znajomych mam dosyć – opowiada Monika Pawlik z Łodzi. – Poszliśmy spać może o północy, a do czwartej nad ranem słyszałam hałasy dochodzące od ulicy Jagiellońskiej. Młodzież dostała klucze od taty i w piętnastkę okupowała barek w ogrodzie przed rezydencją. Muzykę mogliśmy ścierpieć, ale nie te dzikie wrzaski i przekleństwa. Rano pijana młodzież ścigała się autami i motocyklami na wąskich drogach między domami. Koszmar. A policji ani śladu.
Drugie przekleństwo mieszkańców to oszołomiona piwem młodzież hałaśliwie wytaczająca się wieczorami z lokali. – Mamy tutaj właściciela kawiarni, który nie walczy o klienta za wszelką cenę i drewnem wygłuszył swój lokal – opowiada Mieczysław Szychowski, szef Rady Osiedla w Sokolnikach. – Drugi wyszedł z muzyką do ludzi przed lokal. A wiadomo: im słabszy zespół, tym więcej decybeli. Mamy wreszcie bar piwny, który w papierach jest otwarty do dwudziestej, a faktycznie do pierwszej w nocy.
Na ulicach Sokolnik potrzebna jest w sezonie policja. Na razie mieszka tu generał policji, a w zaimprowizowanym komisariacie po strażakach dyżuruje dzielnicowy. Dwa razy w tygodniu. Stanowczo za rzadko. I nie zastąpi radiowozu z czterema barczystymi policjantami.
Gdzie indziej nie jest lepiej. Michał Olejniczak z Łodzi często spaceruje po lesie między Justynowem a Zieloną Górą. Kiedyś dostępu do lasu broniły szlabany, a na ścieżkach można było spotkać strażników leśnych. Teraz na leśnych duktach ludzie uczą się jeździć albo skracają sobie drogę. Ostatnio zaatakował go bulterier spuszczony z kagańca. Psów bez należytej opieki jest w lesie za stanowczo za dużo. Z kolei Anna P. z Zofiówki opowiada, że letnicy najbardziej cierpią z powodu sklepu, w którym sprzedaje się piwo na miejscu.
(kup)